Zgodnie z zapowiedziami, zapraszam na drugą odsłonę rumuńskich dróg. W tamtym tygodniu prezentowałem Transfogaraską, a dzisiaj zabieram Was na Transaplinę. Transalpina pozostaje nadal w cieniu Trasy Transfogaraskiej, ale czy słusznie?
Gdzie się wybieramy?
Ta pierwsza jest zdecydowanie bardziej rozpoznawana, można nawet powiedzieć, że stała się jednym z największych produktów komercyjnych Rumunii. W tej chwili szeroki dostęp do informacji sprawia, że wszystko jest łatwo dostępne, każda informacja jest do zdobycia tu i teraz. Jak ostatnio zasłyszałem żyjemy w świecie instant, to co nie jest na teraz jest za późno. Oczywiście ja także korzystam z tej szeroko dostępnej wygody, ale przypominam sobie w tej chwili kiedy planowałem mój pierwszy wyjazd do Rumunii. Cofnijmy się do roku 2013, nie jest to aż tak bardzo odległa data, ale pamiętam jak szukałem pierwszych wzmianek na temat trasy Transfogaraskiej, jak spotykałem się ze znajomymi, którzy mieli już okazję ją przemierzyć na motocyklu i podsunęli mi pomysł, że niedaleko jest druga równie ciekawa – trasa Transalpina. Oczywiście decyzja mogła być tylko jedna, koniecznie muszę zobaczyć obie. Wspominam to bo pamiętam, że dopiero z rozmowy dowiedziałem się o takiej atrakcji.

Rok 2013 był dla mnie wyjątkowym rokiem, na tydzień przed planowanym wyjazdem, zostałem postawiony przed faktem, albo rezygnuję z wyjazdu, albo jadę sam. Trasa jaką miałem zaplanowaną była bardzo ambitna, Słowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Grecja, Macedonia, Kosowo, Czarnogóra, Bośnia, Chorwacja, Słowenia, Włochy, Austria, Niemcy. Oczywiście wygrał zdrowy rozsądek… i pojechałem w samotną podróż.

Była to jedyna moja taka samotna przygoda, ale absolutnie nie żałuję. Oczywiście mając do wyboru towarzystwo i samotny wyjazd bez mrugnięcia okiem wybieram towarzystwo. Ale do sedna…

Noc spędziłem w aucie na kilkadziesiąt kilometrów przed wjazdem na Transalpinę. Skoro świt ruszyłem ku przygodzie, poznać drogę, o której dowiedziałem się nie tak dawno. Nie wiedziałem o niej zbyt wiele, ale rekomendacja, że zdecydowanie warto ją odwiedzić przyświecała mi. Jednak jakim zaskoczeniem okazało się, że droga jest szutrowa. Na szczęście dla zawieszenia osobowego auta, był to czas kiedy asfalt zaczynał zalewać Transalpinę i tylko kilka odcinków było szutrowych. Przez las droga stopniowo pięła się. Spokojny podjazd w końcu zamienił się w serpentynową drogę, gwałtownie pnącą się. Było pięknie, uwielbiam takie drogi, ale to co najciekawsze było ciągle przede mną. Po wyjechaniu ponad granicę lasu rozpostarł się niesamowity widok. Mimo mgieł, a w zasadzie chmur przeganianych przez porywisty wiatr, widoki zachwycały. Niekończące się hale, łąki. Transaplina jest najwyżej położoną drogą w Rumunii, przecina ona podobnie jak i Transfogaraska Karpaty w linii północ południe. I właśnie tutaj możemy podziwiać Karpaty, ale zupełnie inne niż te, które widzimy na drugiej z dróg. Oczywiście zachwyciłem się tą trasą. Dzięki temu jeszcze dwukrotnie, tym razem w doborowym towarzystwie mogłem powrócić na tę piękną drogę.
Warto obejrzeć…
W tej chwili jest ona w pełni wyasfaltowana, ale pozostaje wąska. Dużym plusem jest także fakt, że nie jest też tak popularna jak Transfogaraska, czym bardzo zyskuje. Oczywiście jak to na rumuńskich drogach, można się tu natknąć na towarzystwo licznych zwierząt, co ma oczywiście swój niepowtarzalny urok. Ale poza uważaniem na zwierzęta, pamiętajmy też o tym, że zaprzęgi konne są tu nadal bardzo popularne.

Część z Was, która śledzi moje wpisy zapewne zna tę historię, ale nie omieszkam o niej wspomnieć i tym razem. To właśnie tutaj, na Transalpinie przeżyliśmy jedną z niezapomnianych chwil podczas naszych podróży. Był to wyjazd we dwoje i nocowaliśmy wówczas w aucie, znaleźliśmy sobie idealne miejsce nad rozlewiskiem by spędzić tam noc. Młoda godzina, postanowiliśmy wybrać się na spacer po okolicy.



Zobaczyliśmy pasterza wypasającego stado krów. Zbliżyliśmy się do niego, a on z uśmiechem skierował się ku nam. Przez kilkadziesiąt minut sympatyczny, starszy jegomość opowiadał nam coś. “Coś” bo niestety ni w ząb nie znamy rumuńskiego, jednak ten fakt w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał pasterzowi. Prowadziliśmy tę konwersację w jedyny możliwy sposób, pasterz po rumuńsku my… językiem gestów i uśmiechów. Na koniec pamiątkowe zdjęcie i wracamy w stronę naszego obozowiska. Jednak nie tak szybko, pies który pilnował stada, uznał nas już za członków tego stada i jak tylko próbowaliśmy się oddalić, zaczynał szczekać i zaganiał nas w stronę pasterza i krów. Jak szyliśmy gdzie według psa mieliśmy iść, ten się uspokajał i dawał nam spokój. Dość długo musieliśmy szukać fortelu, aby się oddalić. W końcu się udało. Wieczorem siedzimy sobie na bagażniku auta, zajadamy arbuza i widzimy, że stado będzie przechodzić tuż obok. Myśleliśmy, że będzie tylko przechodzić. Jedna z krów wpadła na lepszy pomysł, podeszła do nas wyrwała pyskiem arbuza i pożarła na naszych oczach. Cóż silniejszy wygrywa. Na końcu stada szedł nasz sympatyczny jegomość. Za mile spędzony czas postanowiliśmy mu podziękować. Na wszystkie wyjazdy zabieramy małe co nieco jako drobny upominek, za pomoc, miły gest. Zabieramy ze sobą jakieś nasze polskie słodycze czy piwko. Wręczyłem pasterzowi piwko za które serdecznie podziękował. Zapadł zmrok, szykowaliśmy się już do snu, aż tu słyszymy pukanie do szyby auta. Staruszek od krów przyszedł do nas, po zmroku, bez żadnego oświetlenia, żeby wręczyć nam 2 litrową butelkę, jeszcze ciepłego, świeżo nadojonego mleka. Nie każdy musi lubić takie mleko, ale zapewne każdy doceni tak niezwykły gest.
Prosty, bezinteresowny, wspaniały. Mleko okazało się wspaniałe. Do tej pory jesteśmy zachwyceni tą historią. Zdecydowanie zachęcam do poznawania Rumunii, jej atrakcji i gościnności.

Jeżeli zainteresował Was mój materiał zapraszam na Drogowe inspiracje Drzemesia